Zaskoczony obrotem spraw młodzieniec wedle swojego zwyczaju zmarszczył brwi. Przyjrzał się jej od góry do dołu, jakby podejrzewał, że z niego żartuje. Wreszcie zrobił krok w jej stronę i wyciągnął dłoń na powitanie. Tym razem dziewczę zmierzyło go doprawdy dziwnym spojrzeniem. Stali tak przez chwilę, aż on odezwał się pierwszy.
-Edgar-odchrząknął speszony, chowając rękę za głowę.
-Zbrojownia-westchnęła i szarpnęła za ciężką klamkę.
-Prawdziwa-mruknął pod nosem, nie zauważając urażonego spojrzenia dziewczyny. Zbrojownia nie była imponująca, raczej zakurzona. Kiedy chciał wejść, trzasnęła drzwiami o mało nie uszkadzając mu nosa.
-Pokażę ci jadalnię i Wielki Dom. A potem będziesz mógł… zwiedzać-powiedziała i żwawiej pośpieszyła z powrotem. Nie podobało mu się, że musiał słuchać dziewczyny, w dodatku smarkatej. Ale bogowie nie pozostawili mu wyboru.
***
-Jest tu ktoś jeszcze?-spytał, idąc w ślad za dziewczęciem. Zacisnęła mocniej usta i zrozumiał.
-Nie-ucięła gniewnie.
-Czyli jesteśmy tu sami?-jego głos zabrzmiał jakby złowróżbnie. Lory zatrzymała się gwałtownie i oskarżycielsko wycelowała w niego palcem.
-Nie wiem co ci chodzi po głowie, ale zapewniam cię, że jest jeszcze kadra nauczycielska, nimfy, driady i satyrowie!
-Dobrze wiedzieć-Edgar spochmurniał lekko, ale zaraz jak mały chłopczyk rozpromienił się na widok śmiało podchodzącego do nich skrzydlatego konia.
-Każdy domek ma swoją jadalnię-wyjaśniła dziewczyna prowadząc go do dużego pomieszczenia z wielkim stołem i setką krzeseł. W tym samym momencie w progu ukazał się stwór na poły wyglądający jak człowiek, na poły zaś jak koń. Zbliżył się do młodzieńca, wsadził mu do rąk plan lekcji i najspokojniej w świecie sobie poszedł.
<Lory?>
piątek, 25 września 2015
Od Sary
Siedziałam jak zawsze na moim łóżku serfując po Internecie na moim małym telefonie. Z podwórka dobiegał śmiech, płacz i krzyki dzieci. Głowa mi pękała od tych wrzasków! Odstawiłam telefon na biurko, nie wiedząc zbytnio co tu zrobić. Przez te moje 16 lat cały czas spędzałam wyłącznie tutaj i naprawdę… jest tu tak nuuudno. Po chwili do pokoju weszła nasza sekretarka.
- Sara Warrior?
- Tak – odpowiedziałam niepewnie – Czy coś się stało?
- Chodź do mojego gabinetu, to zobaczysz – odpowiedziała stanowczo i poszłyśmy razem do sekretariatu, który znajdował się blisko mojego pokoju. Kiedy weszłyśmy do sekretariatu, jak zawsze przed biurkiem stały dwa krzesła. Na jednym siedział
dosyć wysoki mężczyzna. Mary (nasza sekretarka) założyła okulary, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać w tych swoich papierach. Ja nadal stałam.
- A więc panie… Hans… chce pan zaadaptować tę niejaką Sarę Warrior, tak?
- Oczywiście – mruknął niskim głosem Hans.
- On ma mnie zaadoptować??? Chyba oni ze mnie kpią! On nigdy nie będzie moim ojcem! – mówiłam sobie w myślach, chociaż z ogromną radością bym powiedziała to na głos.
- No dobrze… pan niech ze mną zostanie, a ty Saro idź do swojego pokoju i się spakuj. – powiedziała sekretarka podając Hansowi jakieś papiery do wypełnienia. Ja powolnym krokiem wyszłam z gabinetu i poszłam do pokoju aby się spakować. Oczywiście przeciągałam specjalnie pakowanie, lecz po 30 minutach Mary weszła do pokoju i nie dała spakować moich rzeczy, więc niestety nie zdążyłam zabrać kilku moich spodni i bluzek. Kiedy wyszłam z pokoju czekał za drzwiami mój nowy ojciec i Mary, którzy wymienili miedzy sobą tylko kilka słów i musiałam już wyjść z budynku razem z Hansem. Kiedy przeszliśmy podwórko stanęliśmy przed bramą do sierocińca. Po chwili Hans się dziwnie uśmiechnął.
- Co się tak uśmiechasz? Aż taka jestem śmieszna?
- No może trochę no bo wiesz… nie wyobrażałem sobie, że tak będziesz wyglądała. Bo w końcu jesteś tą heroską i…
- Zaraz… jaką kurde heroską?!
- Wiedziałem, ze zadasz to pytanie. – uśmiechnął się – A więc… jesteś heroską, czyli córką któregoś z bogów mitologii Greckiej. Jeszcze nie wiem, kto jest twoim boskim rodzicem, ale dowiesz się w pewnym czasie.
Popatrzyłam na niego z rozszerzonymi z niedowierzenia oczami. Jakoś mu nie wierzyłam i pewnie przyszedł po mnie z jakiegoś psychiatryka.
- Pewnie mi nie wierzysz, ale mi to jest obojętne. Moja misja jest zaprowadzić cię do Obozu Herosów.
- Nigdzie z dobą nie pójdę! I co to jest ten cały Obóz Herosów?
- W Obozie Herosów nauczą cię… hmmm… np. Jak używać swoich mocy.
- To ja mam jakieś moce???
- Prawie każdy bóg posiada jakieś moce, ale musisz dowiedzieć się kto jest twoim boskim rodzicem.
- A w jaki sposób mam się tego dowiedzieć?
- Twoje pytania zostaw dla kogoś innego, a teraz w drogę!
- Jaką drogę?
- Ciebie trudno uciszyć… - powiedział sobie szeptem, ale chyba nie wiedział, że to słyszałam. Po chwili dookoła nas pojawiła się nie wiadomo skąd tajemnicza mgła. Nagle koło nas stał rydwan.
- Co do…
- Nic nie mów tylko wsiadaj! – rozkazał Hans. Widocznie miał mnie już dosyć. Choć nadal nie wiedziałam, dokąd jadę, bez żadnych słów weszłam do rydwanu.
- No dobra wszystko ok?
- Tak, ale jak ruszymy skoro nie ma koni?
- Konie nie są potrzebne. – Uśmiechnął się i rydwan w magiczny sposób ruszył z zawrotną szybkością.
- Sara Warrior?
- Tak – odpowiedziałam niepewnie – Czy coś się stało?
- Chodź do mojego gabinetu, to zobaczysz – odpowiedziała stanowczo i poszłyśmy razem do sekretariatu, który znajdował się blisko mojego pokoju. Kiedy weszłyśmy do sekretariatu, jak zawsze przed biurkiem stały dwa krzesła. Na jednym siedział
dosyć wysoki mężczyzna. Mary (nasza sekretarka) założyła okulary, usiadła przy biurku i zaczęła coś czytać w tych swoich papierach. Ja nadal stałam.
- A więc panie… Hans… chce pan zaadaptować tę niejaką Sarę Warrior, tak?
- Oczywiście – mruknął niskim głosem Hans.
- On ma mnie zaadoptować??? Chyba oni ze mnie kpią! On nigdy nie będzie moim ojcem! – mówiłam sobie w myślach, chociaż z ogromną radością bym powiedziała to na głos.
- No dobrze… pan niech ze mną zostanie, a ty Saro idź do swojego pokoju i się spakuj. – powiedziała sekretarka podając Hansowi jakieś papiery do wypełnienia. Ja powolnym krokiem wyszłam z gabinetu i poszłam do pokoju aby się spakować. Oczywiście przeciągałam specjalnie pakowanie, lecz po 30 minutach Mary weszła do pokoju i nie dała spakować moich rzeczy, więc niestety nie zdążyłam zabrać kilku moich spodni i bluzek. Kiedy wyszłam z pokoju czekał za drzwiami mój nowy ojciec i Mary, którzy wymienili miedzy sobą tylko kilka słów i musiałam już wyjść z budynku razem z Hansem. Kiedy przeszliśmy podwórko stanęliśmy przed bramą do sierocińca. Po chwili Hans się dziwnie uśmiechnął.
- Co się tak uśmiechasz? Aż taka jestem śmieszna?
- No może trochę no bo wiesz… nie wyobrażałem sobie, że tak będziesz wyglądała. Bo w końcu jesteś tą heroską i…
- Zaraz… jaką kurde heroską?!
- Wiedziałem, ze zadasz to pytanie. – uśmiechnął się – A więc… jesteś heroską, czyli córką któregoś z bogów mitologii Greckiej. Jeszcze nie wiem, kto jest twoim boskim rodzicem, ale dowiesz się w pewnym czasie.
Popatrzyłam na niego z rozszerzonymi z niedowierzenia oczami. Jakoś mu nie wierzyłam i pewnie przyszedł po mnie z jakiegoś psychiatryka.
- Pewnie mi nie wierzysz, ale mi to jest obojętne. Moja misja jest zaprowadzić cię do Obozu Herosów.
- Nigdzie z dobą nie pójdę! I co to jest ten cały Obóz Herosów?
- W Obozie Herosów nauczą cię… hmmm… np. Jak używać swoich mocy.
- To ja mam jakieś moce???
- Prawie każdy bóg posiada jakieś moce, ale musisz dowiedzieć się kto jest twoim boskim rodzicem.
- A w jaki sposób mam się tego dowiedzieć?
- Twoje pytania zostaw dla kogoś innego, a teraz w drogę!
- Jaką drogę?
- Ciebie trudno uciszyć… - powiedział sobie szeptem, ale chyba nie wiedział, że to słyszałam. Po chwili dookoła nas pojawiła się nie wiadomo skąd tajemnicza mgła. Nagle koło nas stał rydwan.
- Co do…
- Nic nie mów tylko wsiadaj! – rozkazał Hans. Widocznie miał mnie już dosyć. Choć nadal nie wiedziałam, dokąd jadę, bez żadnych słów weszłam do rydwanu.
- No dobra wszystko ok?
- Tak, ale jak ruszymy skoro nie ma koni?
- Konie nie są potrzebne. – Uśmiechnął się i rydwan w magiczny sposób ruszył z zawrotną szybkością.
Od Lory C.D. Catherine
Nagle jeden z pegazów podszedł do nas. Był siwy, potężne skrzydła miał założone, a duże ciemne oczy patrzyły na nas łagodnym i nieco ospałym wzrokiem. Catherine wyciągnęła przed siebię zdrową rękę i pogłaskała pegaza po chrapach. W przeciwieństwie do tego co sobie wyobrażałam zrobiła to bardzo powoli o spokojnie.
- Wow, potrafisz zrobić cokolwiek powoli - powiedziałam kiwając głową i unosząc kciuki w górę. Cathy spojżała na mnie z pode łba.
- Jeździłam kiedyś konno. Umiem się obchodzić z ko...yyy pegazami. To prawie to samo!
- No dobra, dobra - uśmiechnęłam się. Ja sama siedziałam na koniu może raz w życiu... No i oczywiście teraz w obozie uczę się jeździć na pegazach, ale zbyt dobrze mi to nie idzie.
Nagle gdzieś w lesie na horyzoncie czubki drzew poruszyły się niespokojnie, a z ich koron wyleciało kilka przerażonych ptaków. Zaraz po tym rozległ się daleki ryk, a ziemia lekko zadrgała. Sądząc po dźwięku mógł to być równie dobrze smok jak i cyklop. Pegazy też tak sądziły. Wszystkie naraz podniosły głowy i postawiły uszy, a następnie uciekły na drógą stronę pastwiska. Niektóre biegły inne leciałe jeszcze inne z na wpół rozwiniętymi skrzydłami biegły jak kołujące samoloty co przypominało trchę duże kury nieudolnie próbujące latać.
- Co to było? - spytał niespokojnie Edgar. Drgnęłam. Przez to, że wcześniej prawie się nie odzywał w ogóle zapomniałam, że stoi obok nas.
- Nie jestem pewne. To coś ryczało jak smok ale Chejron nie mówił mi o żadnych smokach trzymanych w obozie więc sądzę, że mógł to być cyklop. Bardzo poirytowany cyklop.
- Jak to?! Macie tu cyklopy?! To są te...co to jest?! - mówiła z zapałem Catherine.
- Ludziki z jednym okiem - podpowiedziałam.
- Tak. To właśnie chciałam powiedzieć! I czemu niby miałyby ryczeć jak smoki?
- Cyklopy potrafią naśladować każdy dźwięk. W ten sposób zwabiają swoje ofiary.
- Oh...wspaniale. Po co wam tu potwory?
- Żeby mieć z kim walczyć - odpowiedziałam niemal równo z Edgarem. Wtedy właśnie stał się cud. Cathy zupełnie zaniemówiła. Otworzyła usta żeby coś powiedzieć ale zaraz je zamknęła. Minę miała taką jakby właśnie zjadła coś lekko gorzkiego. Tylko oczy najwyraźniej nie mogąc wytrzymać ani sekundy w jednym miejscu skakały ode mnie do Edgara i z powrotem. Dziewczyna ewidentnie zastanawiała się co ma teraz powiedzieć i jak ma zareagować. Widocznie moje wcześniejsze słowa o nauce walki dotarły do niej dopiero teraz w takim znaczeniu jakie ja miałam na myśli. Oczywiście stan ten nie trwał dłużej niż parę sekund i już po chwili na ustach Cathy pojawił się szeroki jak rzeka jest długa uśmiech, a ona sama powiedziała:
Catherine?!?! O.O
czwartek, 24 września 2015
Od Catherine C.D. Lory
- Hmmm... Jeszcze nie uczestniczyłam w żadnej, ale jestem tu dopiero parę tygodni - wyznała uśmiechając się do mnie przyjaźnie - Ale nawet bez imprez mamy dużo świetnej zabawy.
- Na przykład? - spytałam nie bardzo wierząc w to, że bez imprez można się dobrze bawić.
- Wieczorami rozpalamy ognisko przy którym rozmawiamy, śpiewamy lub gramy, a oprócz tego urządzamy różne zawody takie jak turnieje siatkówki, zdobywanie sztandaru, walki bez broni, turnieje siatkówki...
- Mam pytanie - zaczęłam zerkając na piłkę wciąż leżącą na moim łóżku - Gracie w kosza?
- Nie - odparła krótko - Może jeśli ubłagasz Pana D. pozwoli ci zamontować przy twoim domku małe boisko do koszykówki albo przynajmniej jeden kosz do ćwiczeń.
- Pewnie, że mi pozwoli. W końcu to mój tata - stwierdziłam pewna siebie jednak widząc powątpiewające spojrzenie Lory dodałam szybko - Dobra... Sama w to nie wierzę. Może oprowadzisz mnie po obozie?
Dalej nie byłam pewna czy to wszystko co usłyszałam jest prawdą czy tylko kolejnym z moich głupich snów. Miałam nadzieję, że kiedy zobaczę to wszystko na własne oczy albo gwałtownie wybudzę się z głębokiego snu, albo cała ta kosmiczna sytuacja nabierze wiarygodności.
- A ręka nie boli cię za bardzo? - spytała niepewnie zerkając na moją rękę do łokcia pokrytą gipsem, który założyła mi pielęgniarka.
- Boli, ale nie nie mam ochoty tutaj leżeć - stwierdziłam podnosząc się z posłania i kozłując piłkę pierwsza skierowałam się do wyjścia w którym parę chwil temu zniknęli Chejron i mój tata. Lory poprowadziła mnie w nieznanym mi kierunku pokazując wszystko po drodze.
- Kto oprócz nas jest w obozie? - spytałam uważnie przyglądając się arenie do treningów.
- Edgar i Sara - wyjaśniła - Oboje są nowi.
- Super - odparłam z szerokim uśmiechem. Doszłyśmy właśnie do gigantycznego pola truskawek. Były to największe i najczerwieńsze truskawki jakie kiedykolwiek widziałam, a wyglądały jakby to, że jest już jesień wcale im nie przeszkadzało. Zerwałam jedną i wsadziłam sobie do ust.
- Mniam - stwierdziłam sięgając po kolejną.
- Tak, są wyjątkowo dobre - przyznała Lory i również zerwała parę - Chcesz zobaczyć pegazy?
- Co takiego? - spytałam zupełnie zaskoczona jej pytaniem.
- Konie ze skrzydłami - wyjaśniła z politowaniem - Myślałam, że każdy to wie.
- Jak widać nie każdy - mruknęłam przeklinając w duchu moją nieuwagę na lekcji - Ale chętnie je zobaczę.
Odeszłyśmy od truskawkowego pola i przechodząc przez dziedziniec dotarłyśmy do wielkiej stajni. Na rozległym pastwisku pełnym zielonej trawy za budynkiem pasło się parę skrzydlatych koni różnej maści. Przy płocie stał jakiś chłopak również wpatrując się w pegazy.
- To jest właśnie Edgar - wyjaśniła mi Lory podchodząc do niego. Zrobiłam to samo opierając się o drewniany płot i uśmiechając się do niego przyjaźnie.
- Cześć - przywitałam się - Mam na imię Catherine, ale mów mi Cathy. Jestem tu nowa i Lory właśnie mnie oprowadzała.
- Hej - odparł również się uśmiechając.
Lory? Edgar?
środa, 23 września 2015
Od Lory C.D. Catherine
- Nie, jestem Lory - mruknęłam wodząc zirytowanym spojrzeniem za wychodzącym bogiem - On ma chyba sklerozę - pokręciłam głową z wyraźnym niezadowoleniem. W sumię to przez chwilę, kiedy tylko zobaczyłam Cathrine, miałam nadzieję, że jest córką Ateny. No ale cóż, mam nadzieję, że przynajmniej się zaprzyjaźnimy.
- Cudownie! Mój tata jest po prostu świetny! - wykrzyknęła sarkastycznie Catherine podnosząc się na łóżku i jednocześnie krzywiąc się z bólu. - A myślałam, że już po wszystkim - Dodała niepewnie spoglądając na swoją rękę.
- Niestety musi jeszcze trochę poboleć - powiedziałam i chwyciłam ze stolika nocnego miskę ze złoto- żółtą mazią o konsystencji masła. - Masz, musisz trochę tego zjeść.
- Co to jest?! - spytała robiąc podejżliwą minę.
- Ambrozja...
- Przepraszam, co takiego?!
Westchnęłam. Mimo, że wykazywałam naprawdę dużą cierpliwość jak na półboga czasem wyczerpywałaby jej zasoby.
- Żryj. Pomoże ci - z tymi słowy wpakowałam jej całą łyżkę do buzi. Zaskoczona dziewczyna zrobiła zeza ale grzecznie połknęła jedzenie. Następnie mlaskając zaczęła się nad czymś zastanawiać.
- Hm...to...jest całkiem dobre - przyznała wreszcie. - Daj jeszcze trochę.
- Nie, więcej nie - odstawiłam ambrozję na stolik.
- Dlaczego?
- Co za dużo to nie zdrowo. Ambrozja w dużych porcjach może spalić herosa.
- To ja dziękuję - nastała krótka chwila ciszy, którą ponownie przerwała Catherine - A ci goście z nogami lam to kto?
- To satyrowie. Jeden z nich cię tu przyprowadził. Właśnie, opowiedz mi dokładnie jak się tu znalazłaś! - powiedziałam zaciekawiona.
- No więc...
- Nie zaczyna się od "no więc" - mruknęłam.
- Co?
- Sory, że cię poprawiam ale mój tata zawsze mi to powtarzał.
- Ok... - odparłazdziwiona i pomyślała chwilę - W takim razie, dzisiejszego poranka zrzucił mnie z dachu wielki lew. Złamałam rękę ale on chciał mnie zaatakować więc uciekałam, ale on ciągle mnie gonił i nie chciał się odczepić. Wreszcie zjawiła się ta lama...
- Satyr.
- Satyr, który zabił lwa, a potem... potem zemdlałam.
- I potem pewnie przyprowadził cię tutaj.
- Wiesz może co to było? Ten gigantyczny lew?
- Lew nemejski.
- Dużo mi to mówi - mruknęła. - Aha, miałaś mi jeszcze powiedzieć kim jest Chejron.
- Centaurem.
- No...fajnie, a teraz mam do ciebie jeszcze jedno pytanie. Co ja tu robię?!
- Jesteś heroską, nie możesz żyć tam, wśród potworów - wskazałam ręką na okno, za którym widać było Wzgórze Herosów wraz z Sosną Thalii wyznaczającą granicę obozu - Musisz przez jakiś czas zostać w obozie żeby nauczyć się jak przeżyć.
- Aaaa...czyli to taki obóz przetrwania? Survival i te sprawy?
- Coś w tym stylu.
- Ok, rozumiem. Czyli, że co ja tu będę robić?
- Na przykład...co ja gadam, po pierwsze uczyć się walczyć.
- Wow, a imprezy też tu czasem robicie? - spytała z nadzieją.
Catherine?
wtorek, 22 września 2015
Od Catherine C.D. Lory
Byłam już przytomna, ale oczy nadal miałam zamknięte. Do moich uszu dochodziły głosy z każdą chwilą nabierające wyrazistości i przejrzystości, tak jakbym w powolnym tempie wybudzała się ze snu i uświadamiała sobie, że głosy są prawdziwe.
- To... moja córka - usłyszałam spokojny głęboki głos gdzieś z mojej prawej strony - A nazywa się...eee...a bo ja to wiem. Otworzyłam oczy i niemal natychmiast je zamknęłam oślepiona fioletowawym światłem.
- To nie był najlepszy moment na przyznanie Dionizosie - usłyszałam nieco odleglejszy głos również męski. Zaraz, zaraz czy on powiedział "Dionizosie"? Znów otworzyłam oczy tym razem nie zwracając uwagi na coś wiszącego nad moją głową i emanującego fioletowym światłem. Podniosłam się na zdrowej ręce i spojrzałam na bliżej stojącego mężczyznę i nim zdołałam choćby przemyśleć co robię wypaliłam:
- To ty jesteś Dionizos? - spytałam, a mój głos zabrzmiał nienaturalnie wysoko. Odchrząknęłam cicho starając się pozbyć chrypki, która w połączeniu z wyższymi dźwiękami mojego głosu brzmiała po prostu żałośnie.
- Dla ciebie Pan D. bez względu na to, że jesteś moją córką - odparł wyniośle podnosząc do ust butelkę dietetycznej coli. Z powrotem opadłam an poduszkę oddychając głęboko. Nie tak wyobrażałam sobie mojego ojca, a przede wszystkim nie przypuszczałam, że spotkam go w takich okolicznościach. Czy to on uratował mnie przed wielkim lwem? Może jest sprinterem i dlatego tak szybko biegł? Jeszcze raz zmierzyłam nowo poznanego rodzica wzrokiem i stwierdziłam, że moje przypuszczenia są raczej nierealne. Mężczyzna był dość gruby i nie wyglądał na takiego który chociażby w podstawówce chodził na WF. Mój wzrok powędrował dalej, a ja musiałam powstrzymać się przed krzykiem. Za Dionizosem stał koń, a właściwie koń, który zamiast szyi miał ludzki tułów, ręce i głowę. Ubrany był w koszulę, a ramiona z podwiniętymi rękawami zaplótł na piersi. Jęknęłam cicho nie wierząc w to co się dzieje. Popatrzyłam w górę gdzie dalej lśnił jakiś znak. Tyle, że nie był przyczepiony do sufitu jak lampa czego się spodziewałam. On się nade mną unosił.
- Czy... czy wy też to widzicie? - wyjąkałam brzmiąc zupełnie tak samo głupio jak wcześniej.
- Oczywiście, że widzimy - dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że z drugiej strony mojego łóżka stoi jakaś dziewczyna. Miała na sobie pomarańczową koszulkę z napisem OBZÓ HREOÓWS. Jeszcze raz przeczytałam tajemnicze litery, a wtedy moim oczom ukazał się napis OBÓZ HEROSÓW. Co to znaczy? Może za dużo wypiłam i trafiłam na odwyk? A może jest to szpital psychiatryczny? Wtedy wszystko wyjaśniałoby obecność pół człowieka pół konia i fioletowej lampy lewitującej nad moją głową. Mocniej zacisnęłam dłoń na leżącej obok mnie piłce do kosza. Teraz zaczęłam czuć się trochę niepewnie.
- Grecki bóg wina Dionizos właśnie uznał cię za swoje dziecko. Jesteś heroską - wyjaśniła spokojnie dziewczyna. Ta to musiała spędzić w psychiatryku połowę swojego życia - przeszło mi przez myśl. Pod ścianą zauważyłam dwóch chłopaków mogących być parę lat starszych ode mnie. Obaj mieli kręcone włosy, a z głów wyrastały mi rogi. Natomiast nogi... ich nogi nie były zwykłymi nogami, a w każdym razie nie nogami człowieka. Wyglądało to trochę jak lama w zimie, albo bardzo włochata sarna. Teraz przypomniałam sobie, że to właśnie coś takiego zabiło lwa. Pewnie są pracownikami psychiatryka i ubierają się tak żeby pacjenci czuli się pewniej. Znów popatrzyłam w górę, ale fioletowy znak zniknął. Robiło się coraz dziwniej.
- Jak masz na imię? - spytał człowiek-koń podchodząc bliżej, a stukot jego kopyt odbił się echem do kamiennych ścian.
- Catherine, a na nazwisko mam Richards po mamie - spojrzałam ze złością na Dionizosa. Może gdyby nie zostawiał mamy tuż po zaliczeniu nosiłabym teraz jego nazwisko i mieszkalibyśmy razem będąc szczęśliwą rodziną.
- Czy wiesz gdzie się w tej chwili znajdujesz? - spytał ludziokoń spokojnym głosem. Czułam się trochę tak jakby zamierzał przeprowadzić ze mną wywiad. Pewnie jest lekarzem.
- Jasne, że wiem - odparłam od razu z zainteresowaniem patrząc na jakąś kobietę, która podeszła do mnie z bandażami - Jestem w szpitalu dla chorych psychicznie, ale nie wiem jaka to ulica, ani nawet czy dalej znajduję się w Nowym Yorku.
Kobieta oczyściła moją rękę po czym sprawnym ruchem naprostowała mi rękę. Chrupot przestawianych kości został zagłuszony przez mój krzyk. Szybko się jednak uspokoiłam czując na sobie uważne spojrzenia wszystkich obecnych w sali.
- Kiepska z niej będzie heroska skoro drze się nawet przy naprostowywaniu ręki - mój "kochany" tata parsknął z pogardą.
- Jesteś w Obozie Herosów - wyjaśnił człowiek-koń - Mam na imię Chejron.
- Aaaaa... czym pan jest? - spytałam głupio gapiąc się na jego końską część.
- Nie uczyłaś się mitologii greckiej? - spytał wyraźnie oburzony.
- Nie - odparłam uśmiechając się lekko - A powinnam?
- To bardzo ważne szczególnie dla ciebie - warknął Dionizos - Nie mam ochoty ci wszystkiego tłumaczyć.
- Ja mogę to zrobić - zaoferowała dziewczyna uśmiechając się do mnie co odwzajemniłam bez wahania.
- Dobrze - zgodził się Dionizos - Zostawmy więc Caroline z Lucy.
- Catherine! - krzyknęłam za nim zanim on i Chejron zniknęli za drzwiami w towarzystwie ludzi-lam - Powinieneś to zapamiętać tato!
- Powinnaś zapamiętać, że dla ciebie jestem Panem D.! - ryknął nawet się nie odwracając. Kocham mojego tatę! Po prostu go uwielbiam. Znamy się góra piętnaście minut, a on już na mnie krzyczy.
- Naprawdę masz na imię Lucy czy ten imbecyl również twojego imienia nie pamięta? - spytałam dziewczyny która siadła na brzegu mojego łóżka.
Lucy? (nie no żartuję) Lory?
Od Lory C.D. Catherine - Fatalna impreza
Już w momencie, w którym Chejron zapukał w drewniane drzwi domku Ateny ciekawość zaczęła mnie zżerać jak wirus w komputerze. Podskoczyłam na łóżku zawalonym książkami jednocześnie zwalając na podłogę część z nich. Mimo wczesnej pory nie spałam, a Chejron dobrze o tym wiedział i nie bał się, że mnie obudzi. Często wstawałam tak wcześnie po to tytlko żeby poleżeć sobie w ciepłym łóżku wkuwając mitologię podczas gdy na zewnątrz jeszcze panował nieprzyjemny chłód. Wstałam z rozwalonego łóżka potykając się o koc spełzający z materaca i na bosaka pokonałam drogę dzielącą mnie od drzwi.
- Lory... - zaczął centaur zanim zdążyłam się z nim przywitać. Pochylał się żeby zmieścić głowę we framudze.
- Tak? - spytałam zagarniając rozczochrane włosy za uszy.
- Pewnie chciałabyś poznać nową obozowiczkę, co nie?
- Jasne! - wykrzyknęłam, a moje źrenice powiększyły się dwókrotnie.
- To do zobaczenia w skrzydle szpitalnym - zanim jeszcze skończył mówić zatrzasnęłamdrzwi i pognałam w głąb domku żeby zmienić piżamę na codzienny strój. Włożyłam pomarańczową obozową bluzkę, podarte, jeansowe krótkie spodenki i brązowe buty. Następnie udałam się do łazienki gdzie uczesałam włosy. Przez chwilę myślałam też o umyciu zębów ale zdecydowałam, że nie będę na to tracić czasu.
Umyję po śniadaniu. Pomyślałam i wybiegłam na zewnątrz. Sprintem minęłam domki i pola truskawek. Zatrzymałam się dopiero przy szpitalu. Zauważyłam jak dwóch satyrów właśnie niesie nosze. Podbiegłam i otworzyłam im drzwi żeby mogli wejść do środka. Przy okazji przyjżałam się dziewczynie, która leżała na nich nieprzytomna. Miała, krótkie włosy i była albo w moim wieku albo starsza ode mnie. Skrzywiłam się na widok jej ręki wygiętej w dziwną stronę. Była też trochę podrapana ale to akurat nie wzbudziło we mnie takiej reakcji. Dziwne było też to, że zdrową ręką trzymała piłkę do koszykówki. Kiedy satyrowie położyli ranną na łóżku polowym zamknęłam za nimi drzwi. W pomieszczeniu byłam tylko ja, Chejron, Pan D., dwóch satyrów i ta heroska.
- Co jej jest? Trzeba dać jej ambrozji! Jak się nazywa? Czyja to córka? - nawijałam zniecierpliwiona.
- To...moja córka - odparł spokojnie Dionizos marszcząc brwi i jak zwykle popijając dietetyczną colę - A nazywa się...ee...a bo ja to wiem - wzruszył ramionami nie zwracając uwagi na mój zdziwiony wzrok.
Catherine?
- Lory... - zaczął centaur zanim zdążyłam się z nim przywitać. Pochylał się żeby zmieścić głowę we framudze.
- Tak? - spytałam zagarniając rozczochrane włosy za uszy.
- Pewnie chciałabyś poznać nową obozowiczkę, co nie?
- Jasne! - wykrzyknęłam, a moje źrenice powiększyły się dwókrotnie.
- To do zobaczenia w skrzydle szpitalnym - zanim jeszcze skończył mówić zatrzasnęłamdrzwi i pognałam w głąb domku żeby zmienić piżamę na codzienny strój. Włożyłam pomarańczową obozową bluzkę, podarte, jeansowe krótkie spodenki i brązowe buty. Następnie udałam się do łazienki gdzie uczesałam włosy. Przez chwilę myślałam też o umyciu zębów ale zdecydowałam, że nie będę na to tracić czasu.
Umyję po śniadaniu. Pomyślałam i wybiegłam na zewnątrz. Sprintem minęłam domki i pola truskawek. Zatrzymałam się dopiero przy szpitalu. Zauważyłam jak dwóch satyrów właśnie niesie nosze. Podbiegłam i otworzyłam im drzwi żeby mogli wejść do środka. Przy okazji przyjżałam się dziewczynie, która leżała na nich nieprzytomna. Miała, krótkie włosy i była albo w moim wieku albo starsza ode mnie. Skrzywiłam się na widok jej ręki wygiętej w dziwną stronę. Była też trochę podrapana ale to akurat nie wzbudziło we mnie takiej reakcji. Dziwne było też to, że zdrową ręką trzymała piłkę do koszykówki. Kiedy satyrowie położyli ranną na łóżku polowym zamknęłam za nimi drzwi. W pomieszczeniu byłam tylko ja, Chejron, Pan D., dwóch satyrów i ta heroska.
- Co jej jest? Trzeba dać jej ambrozji! Jak się nazywa? Czyja to córka? - nawijałam zniecierpliwiona.
- To...moja córka - odparł spokojnie Dionizos marszcząc brwi i jak zwykle popijając dietetyczną colę - A nazywa się...ee...a bo ja to wiem - wzruszył ramionami nie zwracając uwagi na mój zdziwiony wzrok.
Catherine?
Od Catherine - Fatalna impreza cz.2
Po raz kolejny rozbrzmiał donośny dźwięk dzwonka. Podbiegłam do drzwi i pociągnęłam za klamkę. Za progiem stał Alex uśmiechając się do mnie przyjaźnie.
Lory?
- Cześć - odwzajemniłam uśmiech gestem zapraszając go do środka.
- Jak się masz? - spytał zamykając za sobą drzwi i rozglądając się dookoła. Na schodach siedziało parę osób rozmawiając i popijając napoje z czerwonych kubków. Z salonu dochodziła głośna, dudniąca muzyka, a przez szerokie, skrzydłowe drzwi widać było tańczące sylwetki odcinające się ostrą czernią od kolorowych świateł.
- Puki impreza się kręci i ludzie się bawią mam się świetnie - zaśmiałam się głośno - Ale jest ktoś kto nie potrafi się w tej chwili dobrze bawić.
Wskazałam na Ruby siedzącą samotnie na kuchennym blacie i wpatrującą się w ciemność za oknem.
- Zżerają ją nerwy - wyjaśniłam - Może poradzisz coś na to?
- Spróbuję - obiecał i ruszył w kierunku dziewczyny. Z uśmiechem przeszłam do salonu i włączyłam się w tańczący tłum. Po kilkunastu szybkich piosenkach byłam już mocno zmęczona więc przeszłam na bok gdzie na stole stały kubki i napoje. Wybrałam lemoniadę i nalałam sobie pełny kubek. Odczekałam chwilę trzymając go obiema dłońmi, a potem wzięłam porządny łyk. Nie zdziwiłam się, że napój nie bardzo przypomina w smaku lemoniadę. Trudno się temu dziwić skoro parę sekund wcześniej zmienił swój skład, a teraz był po części alkoholem. Znów zamoczyłam usta w napoju i uśmiechnęłam się sama do siebie. Nie powinnam pić bo w końcu mam dopiero czternaście lat, ale po pierwszym razie kiedy okazał się, że udało mi się zmienić sok w alkoholowy sok stwierdziłam, że to najwyraźniej mój organizm podpowiada mi, że mogę już pić. Nigdy nie zdarzało mi się stracić nad sobą kontroli nawet po dużej ilości przetworzonych napojów. Z każdym kolejnym łykiem byłam tylko szczęśliwsza i bardziej otwarta. Opowiedziałam mamie o moich zdolnościach kiedy nie wiedziałam jak zwalczyć pierwszego kaca. Nie wydawała się zdziwiona ani nawet nie była na mnie zła. Powiedziała tylko, że to przez mojego tatę. Chciałam wiedzieć dlaczego oraz kim jest ale zdradziła mi tylko jego osobliwe imię: Dionizos. Miałam wielką nadzieję, że kiedyś go poznam. Nawet jeśli mama nie będzie chciała mnie do niego zaprowadzić sama go znajdę. Na świecie chyba niema dużo ludzi o imieniu Dionizos. Jego rodzice, a moi dziadkowie musieli mieć coś nie po kolei skoro tak go nazwali. Westchnęłam głęboko kończąc moją "lemoniadę". Już miałam sobie dolać, ale wśród tańczących zobaczyłam Ruby i Alexa. Trzymali się za ręce i oboje byli uśmiechnięci. Podeszli do mnie szczerząc się głupio.
- A Cathy jak zwykle chla - zaśmiała się ruda. Tylko ona i moja mama wiedziały o mojej zdolności co Ruby czasami wykorzystywała.
- A Ruby jak zwykle... Alexa podrywa - odcięłam się starając się żeby moje słowa również układały się w wierszyk.
- Jesteś do kitu - stwierdziła dziewczyna patrząc na mnie z nieukrywanym politowaniem.
- Ja przynajmniej nie kłamię - parsknęłam śmiechem.
- Akurat - przyjaciółka sprzedała mi kuksańca w nos jednak nie udało jej się ukryć uśmiechu i delikatnych rumieńców.
- Nie idziesz potańczyć? - spytał mnie Alex.
- Raczej nie - westchnęłam opierając się o stół - Ale wy możecie zmiatać na parkiet.
- Tak jest szefowo - chłopak zaśmiał się głośno i pociągnął za sobą nieco zdezorientowaną Ruby. Wypiłam jeszcze kilka kubków, a potem przetańczyłam parę piosenek. Nie umknęło mojej uwadze, że Ruby i Alex w którymś momencie wymknęli się z pomieszczenia. Widząc to nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Miałam nadzieję, że jeszcze przed końcem imprezy będą parą. Właśnie kiedy miałam ochotę odłączyć się od tańczących poczułam wibrowanie w kieszeni moich spodni. Wydobyłam stamtąd telefon i odblokowałam ekran. Odstałam wiadomość do Ruby, która napisała, że razem z Alexem jadą do niego. Z uśmiechem na ustach odpisałam jej "zabezpieczaj się". Ona oznajmiła, że mnie nienawidzi, a ja odpisałam: "ja ciebie też". Nie widząc większego sensu w dalszym tańczeniu wyszłam na zewnątrz po drodze zabierając moją piłkę z przedpokoju. Włączyłam światło na podjeździe i zaczęłam ćwiczyć rzuty do kosza. Nawet stąd słyszałam dźwięki muzyki. Razem z Billym Armstrongiem - wokalistą zespołu Green Day podśpiewywałam piosenkę When I Come Around ćwicząc coraz trudniejsze rzuty. Nie wiem jak długo ćwiczyłam, ale przerwałam dopiero wtedy kiedy ktoś wyszedł z domu. Były to trzy dziewczyny z mojej klasy rozmawiające wesoło.
- My już będziemy zmykać Cathy! - zawołała jedna z nich - Obiecałam mamie, że będę przed trzecią w domu. Pomachałam im dziwiąc się jednocześnie, że jest już tak wcześnie. Wróciłam do budynku gdzie wszyscy powoli zbierali się do wyjścia. Pożegnałam gości i zabrałam się za sprzątanie bałaganu. Zwykle pomagała mi w tym Ruby, ale w tym momencie miała o wiele lepsze rzeczy do roboty. Skończyłam dopiero przed piątą i trzeba przyznać, że byłam bardzo zmęczona. Chwyciłam za moją komórkę i wykręcając jednocześnie numer do przyjaciółki wspięłam się na pierwsze piętro, a potem na strych z którego przez pochyłe okno w dachu przelazłam na chłodne dachówki.
- Cześć Ruby - przywitałam ją - Jak się masz?
- Właśnie mnie obudziłaś - skarciła mnie szeptem - Koło mnie leży Alex i nie chcę go obudzić.
- No, no - pochwaliłam ją uśmiechając się przy tym wrednie chodź i tak nie mogla tego zobaczyć - Nie sądziłam, że posunęliście się taj daleko.
- Och zamknij się - warknęła scenicznym szeptem - Do niczego nie doszło. Jesteś strasznie głupia.
- Wiem, wiem - zachichotałam - Opowiesz mi jutro co się stało dokładnie?
- Raczej dzisiaj - zaśmiała się cicho - Dobra. Może wpadnę wieczorem to pójdziemy gdzieś na kolację.
- Ooo... Mam ochotę na pizzę - oznajmiłam - Świetny pomysł! To do zobaczenia jutro... Znaczy się dzisiaj.
Pożegnałyśmy się, a ja właśnie miałam wybrać numer mamy, kiedy cały dach się zatrząsł. Rozglądnęłam się nerwowo dookoła jednak w gęstej mgle i porannej szarości zwiastującej wschód słońca nie dostrzegłam niczego co mogłoby spowodować wstrząs. Może było to trzęsienie ziemi?... Wstałam chcąc przejść do okna i wrócić z powrotem do domu, ale kolejny wstrząs sprawił, że prawie spadłam. Znów usiadłam na dachu i mocno trzymając się dachówek zaczęłam przesuwać się w stronę okna. Już prawie udało mi się dobrnąć do celu kiedy coś zadudniło, a dach zatrząsł się ponownie ze zdwojoną siłą. Zsuwając się na dół w panice próbowałam pochwycić którąś z dachówek, ale śliskie od zimnego potu dłonie ślizgały się po ceglanej nawierzchni. W końcu kiedy już myślałam, że spadnę moje palce zaczepiły się o rynnę. Ze strachem spojrzałam w dół na moje zwisające w powietrzu stopy. Do ziemi było jakieś osiem do dziesięciu metrów i byłam pewna, że gdybym spadła złamałabym coś. Kurczowo zacisnęłam palce na chłodnym metalu starając się wciągnąć z powrotem na dach jednak w tej samej chwili cały budynek zadygotał po raz czwarty. Z krótkim okrzykiem spadłam na trawę pod domem. Poczułam straszny ból w całym ciele i usłyszałam głośny trzask. Otwarłam oczy starając się zaczerpnąć oddech, jednak nie byłam w stanie. Kiedyś jeździłam konno przez prawie pół roku. Polubiłam to, ale któregoś dnia klacz na której jechałam spłoszyła się, stanęła dęba, a ja spadłam. Ból który odczuwałam teraz przypominał nieco tamten tylko wzmożony dziesięć razy. Spojrzałam w stronę mojej lewej ręki, która leżała pod dziwnym kątem. Tak jak przewidywałam nie obeszło się bez złamania. Z trudem stanęłam na nogi, ale to co zobaczyłam przed sobą sprawiło, że znów prawie wylądowałam na ziemi. Na podjeździe stał gigantycznych rozmiarów lew, a dziury we frontowej ścianie domu tłumaczyły gwałtowne chybotanie. Lew musiał parę razy przyłożyć swoją wielką łapą w ścianę. Byłam tak zaskoczona, że nie byłam w stanie się ruszyć. Może to jakiś specjalny okaz który zwiał z zoo? W chwili gdy monstrualne ciało lwa naprężyło się do skoku odzyskałam władzę w nogach i rzuciłam się do biegu. Przebiegając obok mojego kosza do ćwiczeń chwyciłam piłkę pod pachę i pędziłam ile sił w nogach wszędzie byle dalej od lwa. Biegłam i biegłam przez cały czas słysząc dudnienie łap stwora tuż za mną. Wyglądało na to, że wcale mu się nie spieszy i tylko się ze mną bawi, tak jakbym była po prostu dużą myszą. Gdyby tylko chciał mógłby mnie dogonić, ale jemu najwyraźniej wcale na tym nie zależało. Mój oddech stawał się coraz cięższy, aż w końcu przerodził się w przerażający świst. Płuca i mięśnie nóg bolały tak jakby ktoś właśnie opiekał mnie nad ogniskiem, ale mimo to nie zwolniłam tępa. Nie miałam pojęcia jak mogłabym pozbyć się giganta, a jednocześnie ujść z życiem z całej tej niecodziennej sytuacji. Za sobą usłyszałam ryk zwierzęcia przepełniony wściekłością i bólem. W panice obejrzałam się ze siebie i zobaczyłam, że kilkutonowy kot zwala się na ziemię, a ktoś kto najwyraźniej go zabił biegł w moją stronę z zadziwiającą prędkością podskakując na nogach z nieproporcjonalnie szerokimi udami. Nie wiedziałam czy on też pragnie mojej śmierci czy może skoro zabił lwa ma zamiar mnie uratować. Zaczęłam zwalniać i już miałam odwrócić się za siebie, żeby określić położenie mojego wroga lub wybawcy, ale w tym samym momencie najwyraźniej on sam skoczył mi na plecy powalając na ziemię. Po raz kolejny poczułam ostry ból, ale szybko złagodniał, a ja odpłynęłam w błogą ciemność.
Lory?
Od Catherine - Fatalna impreza
Zwlokłam się z łóżka i poczłapałam przez pokój do łazienki. Jednym szybkim ruchem przeczesałam krótkie włosy i zabrałam się za mycie zębów. Pod czas dwóch minut żmudnego szorowania zdążyłam policzyć jasne kafelki, którymi wyłożona była łazienka, napisać do Ruby - mojej najlepszej przyjaciółki, że przed szkołą możemy wpaść do Starbucksa i kupić kawę oraz przeczytać szczegółowy skład mojej pasty do zębów. No dobra, tylko linijkę. Mam straszną dysleksję co jest strasznie uciążliwe. Nienawidzę czytać i jeśli tylko mogę unikam tego. Uczyć też się nie lubię. Znaczy się tylko wtedy kiedy pojęcie nauka odnosi się do siedzenia w ławce i rozwiązywania zadań w zeszycie. Nauka bardziej przydatnych rzeczy jak na przykład gra na perkusji, albo koszykówka to dla mnie sama przyjemność. Kiedy wreszcie zegar nad lustrem w łazience ustawił swój sekundnik w linii prostej wyjęłam szczoteczkę z ust i wyplułam pastę. Przemyłam twarz zimną wodą co rozbudziło mnie do końca po czym w podskokach pokonałam trasę łazienka - szafa w moim pokoju. Znaczy się nie weszłam do środka ma się rozumieć, tylko stanęłam przed nią przeprowadzając szybką i dokładną inwentaryzację jej wnętrza. Mój wybór padł na ciemne jeansowe rurki, które już dawno skazałabym na dożywocie w koszu na śmieci gdyby nie to, że były moimi ulubionymi spodniami. Nie przeszkadzała mi postrzępiona nogawka, ani dziura na udzie jaką zrobiłam wywracając się na podjeździe przed domem kiedy ćwiczyłam tam koszykówkę. Założyłam też zwykły czarny T-Shirt i za dużą na mnie o parę numerów bluzę z kapturem. Na stopy naciągnęłam skarpetki będące jak zwykle nie do pary i wybiegłam z pokoju głośno tupiąc po schodach, którymi zbiegłam na parter. Wykonałam ostry zakręt i wpadłam do kuchni gdzie moja mama przyzwyczajona do tego, że zwykle tak gwałtownie pojawiam się w różnych miejscach piła kawę przeglądając magazyn o modzie.
- Idę dzisiaj na randkę, a potem na imprezę do przyjaciółki - mruknęła nie odrywając wzroku od tekstu. Hannah Jones - moja najlepsza na świecie mama była już trzydziestoletnią kobietą, ale ciągle zachowywała się jak nastolatka. Chodziła na imprezy i na randki z których zwykle i tak nic nie wychodziło. Od moich narodzin mama nigdy nie miała chłopaka dłużej niż przez tydzień, a o mężu nie myślała wcale. Strasznie ją kocham bo jest dla mnie zawsze bardzo wyrozumiała i zachowuje się raczej jak moja przyjaciółka niż jak mama. Mówimy sobie o wszystkim, a ona chodź mnie nie rozpieszcza pozwala mi na wiele rzeczy.
- Czyli mogę zaprosić znajomych na domówkę? - spytałam pakując sobie do plecaka drugie śniadanie i chwytając jabłko, które miałam zamiar zjeść w drodze do szkoły.
- Jasne kochanie - uśmiechnęła się do mnie.
- To super - ucieszyłam się odwzajemniając jej uśmiech - Muszę już lecieć.
- Pa! - zawołała za mną zanim zdążyłam zatrzasnąć drzwi. Przed progiem leżała moja piłka do kosza którą zaczęłam kozłować idąc chodnikiem w stronę szkoły. Do wielkiego, ceglanego budynku w jakim znajdowało się gimnazjum do którego chodziłam nie miałam daleko. W połowie drogi dołączyła do mnie Ruby i razem wstąpiłyśmy do kawiarni gdzie każda z nas kupiła wielki kubek kawy.
- Cathy ty w ogóle nie powinnaś pić kawy - stwierdziła ruda z zafascynowaniem patrząc jak palcami wybijam rytm trzydziestodwójkowy.
- Wiem - odparłam uśmiechając się do niej szeroko i nie przestając bębnić palcami w kubek. Doszłyśmy do szkoły szybciej niż bym chciała. Przechodząc przez wahadłowe drzwi do środka pocieszałam się myślą, że to tylko parę godzin, a potem zabiorę się za urządzanie imprezy. Dzisiaj był piątek więc czekały mnie dwa dni wolne od szkoły. Na samą myśl uśmiechnęłam się pod nosem i energicznym krokiem podeszłam do mojej szafki. Z kieszeni spodni wygrzebałam mały kluczyk zdradzający swoją starość licznymi przetarciami i nalotem rdzy. Wcisnęłam go do dziurki od jednej z wielu szafek poustawianych w korytarzu przy których kręcili się uczniowie przygotowując się do lekcji. Obok mnie stanęła Ruby też otwierając swoją szafkę poobklejanej od środka naklejkami i zdjęciami. Ciągnąc za klucz tym samym otwierając drzwiczki usłyszałam przeciągłe skrzypnięcie protestu. Wszystkie szafki uczniowskie zostały kupione w tym samym czasie, ale to moja wykazywała chyba największe oznaki nadmiernego używania. Zawsze obchodziłam się z nią niezbyt delikatnie, ale ilekroć byłam zmuszona do jej otwarcia dziwiłam się, że aż tak źle mnie znosi. Wsadziłam do środka część zeszytów, bluzę i piłkę po czym mocniej niż zamierzałam trzasnęłam drzwiczkami. Szafki obok zatrzęsły się lekko, ale nie bardzo mnie to przejęło.
- Urządzam dzisiaj domówkę - oznajmiłam kiedy szłyśmy w stronę sali chemicznej w której rozpoczynała się nasza pierwsza lekcja.
- Super! O której? - ruda była przyzwyczajona do tego typu wypowiedzi bo imprezowałam naprawdę często, a na każdym z przyjęć towarzyszyła mi chętnie i to ona zawsze pomagała mi sprzątać kiedy wszyscy goście opuścili już mój dom.
- Możemy zacząć koło siódmej - stwierdziłam - Przyjdziesz do mnie po szkole?
- Pewnie - odparła otwierając przed nami drzwi. W klasie siedziało już większość osób z naszej klasy.
- Hej! - zawołałam, a wszyscy popatrzyli na mnie. Niektórzy z zainteresowaniem i uśmiechami na twarzach, ale było też parę osób mierzących mnie nienawistnymi spojrzeniami - Urządzam dzisiaj imprezę! Kto chce niech przyjdzie.
Ruszyłyśmy w kierunku naszej ławki. Już teraz parę osób zapewniło swoją obecność. Pewnie wiedzieli, że będzie dobra zabawa już z doświadczenia. Lekcja była tak nudna jak tylko potrafi nudna być chemia. Słuchałam jednym uchem nauczycielki, a drugim Ruby z którą prowadziłam cichą rozmowę. Bazgrałam przy tym po zeszycie pełnym już bardziej lub mniej udanych rysunków. Nie mam talentu rysowniczego, ale lubię to bez względu na to jak obrzydliwe rysunki tworzę. Po chemii przeszłyśmy przez cały budynek na angielski - ulubioną lekcję Ruby.
- Masz zadanie? - spytała kiedy wspinałyśmy się po schodach na trzecie piętro.
- Nie. Nie wiedziałam nawet, że Evans nam coś zadała - zaśmiałam się.
- Trzeba było napisać wypracowanie na cztery strony A4 - oznajmiła patrząc na mnie z politowaniem - O tematyce horrorystycznej. Moje jest o dziewczynie, która wyjechała na weekend do starej ciotki, której dom jest nawiedzony.
- To ty jesteś nawiedzona skoro napisałaś wypracowanie na durne cztery kartki - wypaliłam. Przyjaciółka nie odpowiedziała bo właśnie weszłyśmy do klasy gdzie rozpoczynała się już lekcja. Przez następne czterdzieści pięć minut nie zamieniłam z Ruby ani słowa chodź siedziałyśmy razem w ławce. Dziewczyna zawsze była bardzo uważna na angielskim i nigdy nie pozwalała mi się rozpraszać. Przez pierwsze dziesięć minut wystukiwałam długopisem rozmaite rytmy o kant ławki wpatrując się w monotonny krajobraz za oknem. Wyobrażałam sobie przy tym jak wyglądałby świat gdyby wszędzie dookoła byłoby tak jak w Krainie Czarów do której trafiła Alicja. Ta książka była jedyną jaką sama z własnej woli przeczytałam, a zajęło mi to prawie pół roku. Mimo, że nienawidzę czytać rzędy liter wciągnęły mnie do swojego świata. W chwili gdy stwierdziłam, że na świecie byłoby za dużo uśmiechniętych kotów przestałam stukać i popatrzyłam na nauczycielkę - panią Evans.
- Mogę iść do toalety? - spytałam bez podnoszenia ręki tylko dlatego, że miałam szczerze dość siedzenia w jednym miejscu.
- Od tego jest przerwa Richards - kobieta przerwała swój wykład mierząc mnie niezadowolonym spojrzeniem.
- Na przerwie nie zdążyłam - wyjaśniłam bez cienia skruchy - Przerwy pomiędzy lekcyjne powinny być dłuższe.
- No dobrze - anglistka westchnęła wyraźnie poirytowana - Obiecaj tylko, że to ostatni raz.
- Obiecuję - odparłam od razu po czym dodałam w myślach: Że będę pani uprzykrzać życie jak tylko mogę. Wyszłam w klasy i energicznym krokiem przeszłam przez korytarz. Nie bardzo wiedziałam w którą stronę idę. Ważne było tylko to żeby rozprostować nieco nogi. Mniej więcej po piętnastu minutach i obejściu całej szkoły wróciłam do klasy. Pani Evans patrzyła na mnie spode łba, ale nic nie powiedziała wracając do objaśniania jakichś skomplikowanych zasad ortografii. Po angielskim miałyśmy jeszcze parę równie nudnych lekcji na których na szczęście rozmawiałam z Ruby, a potem z nieukrywaną ulgą opuściłyśmy teren szkoły.
- Czy Alex powiedział ci, że będzie na przyjęciu? - spytała ruda kiedy dochodziłyśmy już do mojego domu.
- Tak - uśmiechnęłam się do niej. Alexander był chłopakiem chodzącym do naszej klasy w którym już do roku podkochiwała się Ruby. Też grał w koszykówkę w naszej szkolnej drużynie, więc miałam z nim dobry kontakt. Często przekonywałam przyjaciółkę żeby z nim porozmawiała, albo żeby poszli gdzieś razem, ale ona była bardzo nieśmiała. Również Alexa nakłaniałam do bliższego kontaktu z dziewczyną co na razie poskutkowało jedynie tym, że po szkole poszli razem do Starbucksa. Chłopak przychodził na każdą moją imprezę, a ja byłam pewna, że robi to głównie dla Ruby.
Weszłyśmy do domu, a ja zatrzasnęłam głośno drzwi żeby dać mamie znać, że już jestem.
- Cześć dziewczyny! - zawołała na nasz widok zbiegając ze schodów. Miała na sobie czarną sukienkę do połowy uda z odsłoniętymi ramionami. Włosy spięła w artystycznego koka, a na twarzy miała już delikatny makijaż podkreślający jej oczy o tej samej barwie co moje.
- Świetnie wyglądasz - uśmiechnęłam się do niej - Kto ma to szczęście iść z tobą na randkę?
- Ma na imię Dean - mama zarumieniła się lekko - Pracuje w księgarni muzycznej, ale kiedyś grał w kosza.
- Już go lubię - zaśmiałam się.
- Zrobiłam naleśniki. Powinno wystarczyć dla was obu - oznajmiła.
- Kocham pani naleśniki - westchnęła Ruby z zachwytem - Są mistrzowskie.
- Ile razy mam ci powtarzać żebyś mówiła do mnie Hannah? - spytała mama z uśmiechem - Kiedy mówisz do mnie per "pani" czuję się staro.
- Dobrze - zgodziła się ruda.
- To ja już będę lecieć i pewnie wrócę rano - mama zaśmiała się chwytając swoją czarną kopertówkę do której wsadziła portfel, klucze i telefon - Zadzwoń do mnie kiedy skończycie waszą imprezę.
- Jasne - posłałam jej ostatni uśmiech zanim wyszła z domu równie mocno jak ja trzaskając drzwiami które zatrzęsły się niebezpiecznie.
- No to jesteśmy same! - zawołałam uszczęśliwiona. Zjadłyśmy naleśniki oglądając film i rozmawiając, a potem zabrałyśmy się za urządzanie imprezy. Byłam pewna, że długo jej nie zapomnę.
C.D.N
poniedziałek, 21 września 2015
Nowa heroska - Sara
Imię: Sara
Nazwisko: Warrior
Wiek: 16 lat
Boski rodzic: Ares
Ranga: Grupowa domku Aresa
Charakter: Dla większości osób Sara wydaje się być miłą dziewczyną, lecz tak nie jest. Jest strasznie arogancka i chamska. Lubi wojny… na riposty, gdyż w prawdzie każdą wygrywa. Bardzo często zdarza się, że kiedy rozmawia z jakąś osobą, co drugie jej zdanie to sarkazm. Tak naprawdę to aż taką złą osobą nie jest. Kiedy pozna kogoś i będzie wiedziała, że może zaufać, staje się zaufaną przyjaciółką, ale trudno zdobyć jej szacunek.
Historia: Dorastała w sierocińcu. Można powiedzieć, że większość dzieci uznawało ją za jakieś chodzące niebezpieczeństwo i omijali ją szerokim łukiem. Jednak Sara nic z tego sobie nie robiła. Pewnego dnia przyszedł po nią mężczyzna, aby ją zaadaptować. Jednak dowiedziała się, iż mężczyzna przyszedł tylko po to, aby się dowiedziała kim jest i aby zabrać ją do obozu.
Rodzina: brak
Hobby: Walki, różne turnieje, wyprawy
Moce: Potrafi bez żadnego słowa ani ruchu skłócić dwie lub więcej osób miedzy sobą.
Chłopak: brak
Login: Miragena
niedziela, 20 września 2015
Nowa heroska - Catherine
Imię: Catherine (Cathy)
Nazwisko: Richards
Wiek: 14 lat, ale mentalnie jest dużo młodsza
Boski rodzic: Dionizos
Ranga: Grupowa domku Dionizosa
Charakter: Cathy to bardzo energiczna dziewczyna. Ma duże trudności z usiedzeniem w jednym miejscu dłużej niż dziesięć minut co dla osób w jej otoczeniu bywa irytujące. Bywa rozkojarzona i nieuważna co czasami jest fatalne w skutkach. Najpierw mówi, a potem myśli czego zwykle nie żałuje. Gdyby myślała z taką samą szybkością z jaką potrafi mówić była by bardzo mądrą osobą. Jednak mimo najszczerszych starań dziewczyna nie jest inteligentna. Co nie znaczy, że wolno się uczy. Ma talent i bardzo dużo szczęścia w życiu co sprawia, że przyswajanie nowych umiejętności przychodzi jej z zadziwiającą łatwością. Działa bardzo spontanicznie, a tym samym trudno jej jest unikać kłopotów. Jednak nawet kiedy wszystko dookoła się wali Cathy nie traci dobrego humoru, a żarty nie opuszczają jej nawet w najczarniejszych momentach. Chodź niemal zawsze jest radosna bardzo łatwo wpada we wściekłość. Kiedy ktoś ją zdenerwuje nie odpuści sobie wrednych żartów. Lubi potyczki słowne, więc jeśli ktokolwiek sprowokuje z przyjemnością wda się w potyczkę słowną.
Historia: Trudno spodziewać się odpowiedzialności po bogu takim jak Dionizos, więc chyba nikt nie będzie zaskoczony faktem, że pod czas wielkiej imprezy urodzinowej pewnej siedemnastolatki, na którą wprosił się sam bóg wina wydarzyło się coś co solenizantka zapamiętała na całe swoje życie. Dionizos upił i zwiódł dziewczynę, a to co zrobił potem można by nazwać prezentem urodzinowym. Problem w tym, że młoda Hannah Richards wcale nie cieszyła się z podarunku. Po dziewięciu miesiącach na świat przyszła brązowowłosa dziewczynka. Hannah musiała nauczyć się być dobrą matką w bardzo szybkim czasie, a nie było to dla niej proste. Kochała imprezy, była nieodpowiedzialna i porywcza. Pragnęła jednak wychować niechciane dziecko jak najlepiej umiała. Catherine dorastała więc u boku matki, która z czasem zdała sobie sprawę jak bardzo cieszy się z dziecka. Wiedziała, że jej córeczka jest heroską bo jeszcze przed narodzinami małej Dionizos odwiedził ją po raz drugi nawałem trudnych do przyjęcia informacji doprowadzając ją do szału. Pod czas pracy w pobliskim pubie Hannah zostawiała dziecko u swojej mamy jednak z czasem znalazła lepszą pracę i kupiła dom. Kiedy Cathy miała sześć lat, tak jak inne dzieci poszła do szkoły gdzie bardzo jej się spodobało. Nie uczyła się dobrze, a Hannah często wzywana była na rozmowy w sprawie jej złych stopni, ale prawie każda osoba w szkole wiedziała kim jest Catherine Richards. Dziewczyna z wiekiem coraz bardziej rozrabiała i była coraz bardziej lubiana. Kiedy poszła do gimnazjum zaczęła imprezować co bardzo jej się podobało. Na jednej z imprez sok w kubku, który trzymała w ręce. Nagle zmienił swój smak. Po paru kolejnych kubkach soku o zmienionym smaku Cathy była już pijana. Nie wiedziała jak udało jej się zmienić sok w alkohol, ale była szczęśliwa i to jej w zupełności wystarczało. Kiedy wszyscy goście opuścili dom dziewczyna wlazła na dach żeby popatrzeć na wschodzące już słońce. Zabrała ze sobą komórkę żeby zadzwonić do mamy, która w tym czasie imprezowała u koleżanki. Nie zdołała jednak wykonać telefonu ani nawet popatrzeć na pierwsze promienie słońca oblewające pogrążony w porannej szarości świat. Pamiętała tylko tyle, że spadła z dachu, złamała rękę, a potem musiała bardzo szybko uciekać w nieznanym jej kierunku. Coś podpowiadało jej, że nieprędko zobaczy dom więc podnosząc się z ziemi zabrała leżącą obok piłkę do koszykówki - jedyną rzecz bez jakiej miałaby trudności z przetrwaniem gdziekolwiek miała się znaleźć. Miejscem tym okazał się Obóz Herosów.
Rodzina: Hannah Richards- mama
Hobby: Catherine kocha grę w koszykówkę i sportem tym zajmuje się do najmłodszych lat. Interesuje się też fotografią, a lustrzankę którą dostała od mamy na dwunaste urodziny nosi przy sobie prawie zawsze. Bardzo często śpiewa, ale tylko wtedy kiedy nikt jej nie słyszy. Gra na perkusji i trzeba przyznać, że wychodzi jej to całkiem nieźle.
Moce: Potrafi sprawić żeby z ziemi wyrastała winorośl, albo tworzyć różne rodzaje alkoholu oraz fermentować w wino wszystkie rodzaje napojów w ekspresowym czasie.
Chłopak: Na razie brak chociaż chciałaby mieć.
Login: ludwika.pilchowna@gmail.com
czwartek, 17 września 2015
Od Lory
- Dlaczego Edgar nie przyszedł na lekcję? - spytał Chejron stojący tuż obok mnie. Starałam się celować w środek tarczy ale strzała i tak wbiła się w jej brzeg.
- Nie wiem - podniosłam z ziemi kolejną strzałę - Może mu się nie chciało...
- Nie ma tak dobrze. Może i jest to szkoła dla herosów ale jednak szkoła, a więc to tak jakby szedł na wagary - popatrzył jak celuję w tarczę in dodał - Musisz trzymać niżej rękę.
Opuściłam trochę rękę jednocześnie starając się trzymać łuk równie mocno. Wypuściłam strzałę, która ze świstem przecięła powietrze, wbiła się niemal w środek tarczy, zadrgała, a na końcu znieruchomiała. Gdzieś wysokopo lewej rozległy się ciche oklaski paru satyrów, którym najwyraźniej bardzo się nudziło skoro przyszli popatrzeć jak uczę się strzelać z łuku.
- Szybko się uczysz - oznajmił Chejron. Uśmiechnęłam się. To całe strzelanie z łuku coraz bardziej mi się podobało ale na pewno nie jestem córką Apolla - boga łucznictwa. No właśnie... Przebywałam w obozie już około tygodnia, a nadal nie miałam pojęcia jak nazywa się moja mam.
Następną lekcją była mitologia. Tym razem Edgar zjawił się na czas lecz nie wspomniał o tym co robił przez ostatnią godzinę. Rzucił tylko krótkie "Przepraszam za spóźnienie" kiedy Chejron popatrzył na niego z pode łba. Teraz czułam się jak na lekcji indywidualnej gdy tak siedziałam obok niego na werandzie Wielkiego Domu, a Chejron opowiadał nam o Gai i Uranosie.
Na kolacji ja i Edgar jako jedyni obozowicze wyjątkowo usiedliśmy przy jednym stole z Chejronem i Panem D. (tak, Chejron usiadł przy stole uprzednio schowawszy swoją końską część do magicznego wózka inwalidzkiego...z resztą nie ważne...). Duchy przyrody zwane nimfami najwyraźnie zatrudnione tu jako kelnerki podawały nam do jedzienia co tylko zechcieliśmy. Jako głodna wegetarianka poprosiłam o risotto, dużą porcję sałatki i łososia ze szpinakiem...
- Lily, podobno jesteś wegetarianką - przerwał mi Dionizos - ryby to nie mięso?
- Nie proszę pana - starałam się to powiedzieć jak najbardziej uprzejmym tonem chociaż i tak nie wiem czy mi wyszło - I nazywam się Lory.
- Bez różnicy...
Kiedy niemfy przyniosły nasze jedzenie pamiętałam o zwyczaju panującym w tym miejscu i podeszłam z talerzem do kominka. Edgar, który również o tym pamiętał poszedł w moje ślady. Mimo to kiedy wrzucałam kawałek łososia i trochę ryżu do ognia szepnął.
- Po co my to właściwie robimy?
- To taki rodzaj czczenia bogów. No wiesz, takie "hej, pamiętamy o was!" - przypomniałam mu. W obozie panował zwyczaj iż zawsze przed rozpoczęciem kolacji należało wrzucićdo kominka kawałek swojej porcji jako ofiarę dla bogów.
Mamo, nie wiem kim jesteś ale mam nadzieję, że wkrótce się dowiem. Pomyślałam patrząc jak jedzenie znika w ogniu i wróciłam do stołu robiąc miejsce Edgarowi.
Kiedy wszyscy w ciszy kończyliśmy kolację, a co po niektórzy (tzn. Pan D.) dopijali dietetyczną colę (jako, że miał podobno szlaban na sporzywanie alkoholu w obozie) nagle Edgar popatrzył w moją stronę i prawie podskoczył na krześle.
- L- Lory! - wykrzyknął ksztusząc się jedzeniem - Masz coś nad głową!
- Co? - spojrzałam w górę i...faktycznie, nad moją głową jaśniał jakiś symbol. Z dołu nie bardzo wiedziałam co to więc spytałam - Co to za znak? I co to zna... - w tym momencie uświadomiłam sobie, że jeżeli nad głową herosa pojawia się podejrzane światło w jakimś określonym kształcie...to znak, że jego boski rodzic właśnie przypomniał sobie o jego istnieniu. Hura...niech żyje spostrzegawczość...!
- Sowa - Chejron uśmiechnął się, a mnie właśnie olśniło.
- Atena - powiedziałam przypominając sobie książki o mitologii.
Dzięki mamo. Pomyślałam.
- To znaczy, że Lory jest od teraz córką Ateny? - spytał Edgar marszcząc czoło. Widocznie nie przywykł jeszcze do sposobu, w jaki nasi rodzice nas uznają.
- Zgadłeś Edmundzie - Dionizos upił łyk dietetycznej coli nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie chłopaka.
- Nie wiem - podniosłam z ziemi kolejną strzałę - Może mu się nie chciało...
- Nie ma tak dobrze. Może i jest to szkoła dla herosów ale jednak szkoła, a więc to tak jakby szedł na wagary - popatrzył jak celuję w tarczę in dodał - Musisz trzymać niżej rękę.
Opuściłam trochę rękę jednocześnie starając się trzymać łuk równie mocno. Wypuściłam strzałę, która ze świstem przecięła powietrze, wbiła się niemal w środek tarczy, zadrgała, a na końcu znieruchomiała. Gdzieś wysokopo lewej rozległy się ciche oklaski paru satyrów, którym najwyraźniej bardzo się nudziło skoro przyszli popatrzeć jak uczę się strzelać z łuku.
- Szybko się uczysz - oznajmił Chejron. Uśmiechnęłam się. To całe strzelanie z łuku coraz bardziej mi się podobało ale na pewno nie jestem córką Apolla - boga łucznictwa. No właśnie... Przebywałam w obozie już około tygodnia, a nadal nie miałam pojęcia jak nazywa się moja mam.
Następną lekcją była mitologia. Tym razem Edgar zjawił się na czas lecz nie wspomniał o tym co robił przez ostatnią godzinę. Rzucił tylko krótkie "Przepraszam za spóźnienie" kiedy Chejron popatrzył na niego z pode łba. Teraz czułam się jak na lekcji indywidualnej gdy tak siedziałam obok niego na werandzie Wielkiego Domu, a Chejron opowiadał nam o Gai i Uranosie.
Na kolacji ja i Edgar jako jedyni obozowicze wyjątkowo usiedliśmy przy jednym stole z Chejronem i Panem D. (tak, Chejron usiadł przy stole uprzednio schowawszy swoją końską część do magicznego wózka inwalidzkiego...z resztą nie ważne...). Duchy przyrody zwane nimfami najwyraźnie zatrudnione tu jako kelnerki podawały nam do jedzienia co tylko zechcieliśmy. Jako głodna wegetarianka poprosiłam o risotto, dużą porcję sałatki i łososia ze szpinakiem...
- Lily, podobno jesteś wegetarianką - przerwał mi Dionizos - ryby to nie mięso?
- Nie proszę pana - starałam się to powiedzieć jak najbardziej uprzejmym tonem chociaż i tak nie wiem czy mi wyszło - I nazywam się Lory.
- Bez różnicy...
Kiedy niemfy przyniosły nasze jedzenie pamiętałam o zwyczaju panującym w tym miejscu i podeszłam z talerzem do kominka. Edgar, który również o tym pamiętał poszedł w moje ślady. Mimo to kiedy wrzucałam kawałek łososia i trochę ryżu do ognia szepnął.
- Po co my to właściwie robimy?
- To taki rodzaj czczenia bogów. No wiesz, takie "hej, pamiętamy o was!" - przypomniałam mu. W obozie panował zwyczaj iż zawsze przed rozpoczęciem kolacji należało wrzucićdo kominka kawałek swojej porcji jako ofiarę dla bogów.
Mamo, nie wiem kim jesteś ale mam nadzieję, że wkrótce się dowiem. Pomyślałam patrząc jak jedzenie znika w ogniu i wróciłam do stołu robiąc miejsce Edgarowi.
Kiedy wszyscy w ciszy kończyliśmy kolację, a co po niektórzy (tzn. Pan D.) dopijali dietetyczną colę (jako, że miał podobno szlaban na sporzywanie alkoholu w obozie) nagle Edgar popatrzył w moją stronę i prawie podskoczył na krześle.
- L- Lory! - wykrzyknął ksztusząc się jedzeniem - Masz coś nad głową!
- Co? - spojrzałam w górę i...faktycznie, nad moją głową jaśniał jakiś symbol. Z dołu nie bardzo wiedziałam co to więc spytałam - Co to za znak? I co to zna... - w tym momencie uświadomiłam sobie, że jeżeli nad głową herosa pojawia się podejrzane światło w jakimś określonym kształcie...to znak, że jego boski rodzic właśnie przypomniał sobie o jego istnieniu. Hura...niech żyje spostrzegawczość...!
- Sowa - Chejron uśmiechnął się, a mnie właśnie olśniło.
- Atena - powiedziałam przypominając sobie książki o mitologii.
Dzięki mamo. Pomyślałam.
- To znaczy, że Lory jest od teraz córką Ateny? - spytał Edgar marszcząc czoło. Widocznie nie przywykł jeszcze do sposobu, w jaki nasi rodzice nas uznają.
- Zgadłeś Edmundzie - Dionizos upił łyk dietetycznej coli nie zwracając uwagi na gniewne spojrzenie chłopaka.
poniedziałek, 14 września 2015
Od Lory C.D. Edgara
- Obozowiczem, półbogiem, herosem czy jak tam wolisz mówić - wyjaśniłam najzwyklejszym tonem na jaki było mnie stać.
- Nie! - zaprzeczył - O czym ty mówisz?!
- A jednak...śmiertelnikom i potworom nie wolno przekraczać granic obozu, a na satyra nie wyglądasz. Logicznie rzecz biorąc...jesteś herosem.
Chłopak wyglądał na zdezorientowanego. Rozumiałam to. Sama przez pierwsze godziny pobytu w obozie nie mogłam uwierzyć w to co widzę.
- Zaraz... - najwtraźniej próbował pozbierać myśli - jeszcze raz. Czyli mówisz, że niby kim jestem i gdzie jestem?
Odchrząknęłam teatralnie.
- Witam w Obozie Herosów! Jesteś półbogiem czyli dzieckiem człowieka i greckiego boga, a to jedyne miejsce na ziemi bezpieczne dla greckich półbogów - powiedziałam. Chejron zdążył mi przez ten, krótki czas nieco opowiedzieć o tym miejscu, a więc zdążyłam się już trochę zorientować w temacie.
- To żart? Próbujesz mi wmówić, że jestem dzieckiem jakiegośtam boga? - spytał chłopak - Niby jakiego?
- Tego nie wiem. Nie wiem jeszcze nawet kto jest moją mamą...
- No dobra...ale ja dalej uważam, że to jakiś cyrk. Jak zamierzasz mnie przekonać do tego wszystkiego?
- A widzisz tamte pegazy? - wsakazałam odległą łąkę gdzie niopodal stajni pasły się skrzydlate konie. Chłopak westchnął. Może mi wierzył, może nie ale trudno mu było zaprzeczyć skoro widział je na własne oczy. Wiedziałam jednak, że ktoś taki jak on nie da po sobie poznać, że się poddał lecz będzie bezskutecznie próbował to ukryć.
- Niech ci będzie mądralo...i co jeszcze chcesz mi wmówić? - odezwał się.
- Przewidywalny jesteś - prychnęłam i ruszyłam przed saiebię - Chodź, oprowadzę cię trochę.
- Tutaj mieszkają herosi - powiedziałam gdy stanęliśmy na placu pomiędzy trzynastoma domkami, z czego każdy wyglądał trochę inaczej - Z tego co wiem każdy domek jest przeznaczony dla dzieci innego boga ale jeżeli nie wiesz czyim jesteś dzieckiem to na początku będziesz mieszkał ze mną w jedenastce.
- Już się cieszę - mruknął sarkastycznie ale ja postanowiłam go olać i mówiłam dalej.
- Dobra, teraz na szybko pokażę ci jadalnię, arenę, zbrojownię, a potem Wielki Dom.
- Eee...arenę? Zbrojownię? Dziewczyno, o czym ty mówisz?
- No wiesz, jak się jest herosem to trzeba umieć walczyć.
- Ale tak normalnie? W sęsie, że na prawdziwą broń? - spytał niedowierzając. Ewidentnie byłzdziwiony chociaż w jego oczach dostrzegłam błysk.
- Aha...
Po krótkim spacerze znaleźliśmy się przed areną, która mogła się niektórym kojarzyć ze stadjonem piłki nożnej. Była tylko trochę od nie mniejsza i zbudowana w greckim stylu. Weszliśmy do środka i rozejrzeliśmy się. Właściwie to nie było tam dużo do oglądania. Pusta przestrzeń i puste trybuny. Tylko gdzieś w rogu stału upchnięte tarcze strzelnicze i manekiny z drewna i słomy. Spojrzałam na herosa rozglądającego się dookoła agle uświadomiłam sobie, że nie znam jego imienia, ani on nie zna mojego.
- Tak w ogóle to jak się nazywasz? - spytałam po czym szybko dodałam - Ja jestem Lory.
Edgar?
- Nie! - zaprzeczył - O czym ty mówisz?!
- A jednak...śmiertelnikom i potworom nie wolno przekraczać granic obozu, a na satyra nie wyglądasz. Logicznie rzecz biorąc...jesteś herosem.
Chłopak wyglądał na zdezorientowanego. Rozumiałam to. Sama przez pierwsze godziny pobytu w obozie nie mogłam uwierzyć w to co widzę.
- Zaraz... - najwtraźniej próbował pozbierać myśli - jeszcze raz. Czyli mówisz, że niby kim jestem i gdzie jestem?
Odchrząknęłam teatralnie.
- Witam w Obozie Herosów! Jesteś półbogiem czyli dzieckiem człowieka i greckiego boga, a to jedyne miejsce na ziemi bezpieczne dla greckich półbogów - powiedziałam. Chejron zdążył mi przez ten, krótki czas nieco opowiedzieć o tym miejscu, a więc zdążyłam się już trochę zorientować w temacie.
- To żart? Próbujesz mi wmówić, że jestem dzieckiem jakiegośtam boga? - spytał chłopak - Niby jakiego?
- Tego nie wiem. Nie wiem jeszcze nawet kto jest moją mamą...
- No dobra...ale ja dalej uważam, że to jakiś cyrk. Jak zamierzasz mnie przekonać do tego wszystkiego?
- A widzisz tamte pegazy? - wsakazałam odległą łąkę gdzie niopodal stajni pasły się skrzydlate konie. Chłopak westchnął. Może mi wierzył, może nie ale trudno mu było zaprzeczyć skoro widział je na własne oczy. Wiedziałam jednak, że ktoś taki jak on nie da po sobie poznać, że się poddał lecz będzie bezskutecznie próbował to ukryć.
- Niech ci będzie mądralo...i co jeszcze chcesz mi wmówić? - odezwał się.
- Przewidywalny jesteś - prychnęłam i ruszyłam przed saiebię - Chodź, oprowadzę cię trochę.
- Tutaj mieszkają herosi - powiedziałam gdy stanęliśmy na placu pomiędzy trzynastoma domkami, z czego każdy wyglądał trochę inaczej - Z tego co wiem każdy domek jest przeznaczony dla dzieci innego boga ale jeżeli nie wiesz czyim jesteś dzieckiem to na początku będziesz mieszkał ze mną w jedenastce.
- Już się cieszę - mruknął sarkastycznie ale ja postanowiłam go olać i mówiłam dalej.
- Dobra, teraz na szybko pokażę ci jadalnię, arenę, zbrojownię, a potem Wielki Dom.
- Eee...arenę? Zbrojownię? Dziewczyno, o czym ty mówisz?
- No wiesz, jak się jest herosem to trzeba umieć walczyć.
- Ale tak normalnie? W sęsie, że na prawdziwą broń? - spytał niedowierzając. Ewidentnie byłzdziwiony chociaż w jego oczach dostrzegłam błysk.
- Aha...
Po krótkim spacerze znaleźliśmy się przed areną, która mogła się niektórym kojarzyć ze stadjonem piłki nożnej. Była tylko trochę od nie mniejsza i zbudowana w greckim stylu. Weszliśmy do środka i rozejrzeliśmy się. Właściwie to nie było tam dużo do oglądania. Pusta przestrzeń i puste trybuny. Tylko gdzieś w rogu stału upchnięte tarcze strzelnicze i manekiny z drewna i słomy. Spojrzałam na herosa rozglądającego się dookoła agle uświadomiłam sobie, że nie znam jego imienia, ani on nie zna mojego.
- Tak w ogóle to jak się nazywasz? - spytałam po czym szybko dodałam - Ja jestem Lory.
Edgar?
Od Edgara
A okolica była tam dziwna. Młody chłopak podniósł się niezgrabnie (do czego, nie ukrywajmy, nie przywiązywał uwagi) na nogi. Miał na sobie przemoczoną koszulę i materiałowe ogrodniczki w ohydną kratę. Przytknął dłoń do czoła, bo nagle poczuł w głowie pulsujący ból. Oparł się plecami o kamienną kolumnę, która jakby przed nim wyrosła. Potem chyba odzyskiwał wzrok, bo pojawiła się następna, tworząc zdobione sklepienie. Odważył się zajrzeć. Kiedy ciepły wiatr owiał mu twarz, a on sam ujrzał skrzydlate konie o mało się nie przewrócił. Nie był pewien czy został tu zaproszony i czy wypada po prostu wejść. Instynkt zwyciężył i chłopak, nie widząc innych możliwości, przeszedł przez bramę. Nikt nie zwracał na niego uwagi i wydawało się to normalne, że jakaś obca, zupełnie tu niepasująca osoba wałęsa się po dziedzińcu. Z fascynacją małego dziecka podszedł do fontanny i zamoczył w niej dłonie. Ociekające wodą, przywierające do ciała ubranie zaczęło wysychać.
-Kim jesteś?!
Był tak nieprzygotowany na to pytanie i tak zaskoczony jego brzmieniem, że stracił równowagę i poleciał do przodu, wprost do fontanny. Przestraszone hałasem pegazy zerwały się do ucieczki. Wystawił głowę znad wody i uniósł wzrok na postać, która stała za nim jeszcze przed paroma sekundami. Okazała się być młodą dziewczyną o kasztanowych włosach. Z tego co pamiętał, nigdy wcześniej nie widział żadnej dziewczyny, co wprawiło go w zakłopotanie. Znaczy wyobrażał się, jak mogą względnie wyglądać, ale nie sądził… Wygramolił się z fontanny i na chwilę utkwił w niej ciekawskie spojrzenie.
-Do diabła, znowu jestem mokry!-warknął bardziej do siebie, niż do niej.
-Znowu?-zapytała, nie spuszczając z niego czujnego wzroku.
-No wiesz, deszcz i te sprawy… A z resztą!-stracił cierpliwość.
-Jesteś obozowiczem, jak rozumiem?
-Zaraz, kim mam być?-zdziwił się.
<Lory?>
-Kim jesteś?!
Był tak nieprzygotowany na to pytanie i tak zaskoczony jego brzmieniem, że stracił równowagę i poleciał do przodu, wprost do fontanny. Przestraszone hałasem pegazy zerwały się do ucieczki. Wystawił głowę znad wody i uniósł wzrok na postać, która stała za nim jeszcze przed paroma sekundami. Okazała się być młodą dziewczyną o kasztanowych włosach. Z tego co pamiętał, nigdy wcześniej nie widział żadnej dziewczyny, co wprawiło go w zakłopotanie. Znaczy wyobrażał się, jak mogą względnie wyglądać, ale nie sądził… Wygramolił się z fontanny i na chwilę utkwił w niej ciekawskie spojrzenie.
-Do diabła, znowu jestem mokry!-warknął bardziej do siebie, niż do niej.
-Znowu?-zapytała, nie spuszczając z niego czujnego wzroku.
-No wiesz, deszcz i te sprawy… A z resztą!-stracił cierpliwość.
-Jesteś obozowiczem, jak rozumiem?
-Zaraz, kim mam być?-zdziwił się.
<Lory?>
Nowy heros - Edgar
Imię: Edgar
Nazwisko: Jones
Wiek: 16 lat
Boski rodzic: Hades
Ranga: Grupowy domku Hadesa
Charakter: Jest wrażliwą postacią, u której charakter nie będzie się rozwijał. Uczy się nie przywiązywać. Wciąż nad sobą pracuje.
Historia: On najlepiej wie, jak to jest być samotnym. Dorastał w przyklasztornym sierocińcu. Nienawidził tego miejsca z całego serca. Pewnej nocy ze snu zbudził go huk. Nie zapamiętał niczego, bo dostał dość mocno w głowę. Więcej zostanie ujawnione w fabule.
Rodzina: Sue Jones (m.), Emil Jones (d.), Chloe Miller-Jones (b.)
Hobby: Zajmuje się chemią i geografią. Niegdyś chciał zostać wojskowym.
Moce: Odkrył je stosunkowo niedawno: wyczuwa śmierć, para się nekromancją, kontroluje kamienie szlachetne, włada ziemią, potrafi rzucać klątwy.
Dziewczyna: brak
Login: Cernunnos
Nazwisko: Jones
Wiek: 16 lat
Boski rodzic: Hades
Ranga: Grupowy domku Hadesa
Charakter: Jest wrażliwą postacią, u której charakter nie będzie się rozwijał. Uczy się nie przywiązywać. Wciąż nad sobą pracuje.
Historia: On najlepiej wie, jak to jest być samotnym. Dorastał w przyklasztornym sierocińcu. Nienawidził tego miejsca z całego serca. Pewnej nocy ze snu zbudził go huk. Nie zapamiętał niczego, bo dostał dość mocno w głowę. Więcej zostanie ujawnione w fabule.
Rodzina: Sue Jones (m.), Emil Jones (d.), Chloe Miller-Jones (b.)
Hobby: Zajmuje się chemią i geografią. Niegdyś chciał zostać wojskowym.
Moce: Odkrył je stosunkowo niedawno: wyczuwa śmierć, para się nekromancją, kontroluje kamienie szlachetne, włada ziemią, potrafi rzucać klątwy.
Dziewczyna: brak
Login: Cernunnos
wtorek, 8 września 2015
Od Lory
Otworzyłam oczy. Przez chwilę obraz był nie wyraźny. Leżałam - to było pewne. Byłam w jakimś dziwnym miejscu. Widziałam tylko zarysy postaci lecz po chwili obraz przed moimi oczami zaczął się powoli wyostrzać. Obok mojego łóżka stał jakiś męszczyzna, a obk niego centaur. Czytałam o tych stworzeniach, pochodzą z mitologi i...zaraz. Centaur?! Musiałam śnić, to nie możliwe...a jednak. Wszystko wydawało się takie realne... Gdy już zupełnie się obudziłam rozejżałam się po sali. Znajdowałam się w czterech kamiennych ścianach. Po prawej ode mnie rozciągał się rząd łóżek polowych, po lewej zaś widniały zamknięte drewniane drzwi.
Potem popatrzyłam na siebię. Byłam ubrana zwyczajnie. Tak jak wtedy gdy szłam do szkoły: jeansowe spodnie i zwykła brązowa bluzka z krótkim rękawem i jakimś napisem. Tyle, że teraz moje ubranie było całkowicie brudne, a nawet częściowo osmolone i podarte. Kawałek prawej nogawki oderwał się, a noga najwyraźniej była rozcięta gdyż zauważyłam oplatający ją bandaż. Ręce również były obdarte. W kilku miejscach miałam plastry, a wkilku bandaże. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mam coś na głowie. To był zimny okład.
Odwróciłam głowę i jeszcze raz spojrzałam na tego centaura. Nie no...to...nie możliwe. Lecz wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane, jednocześnie budząc we mnie jeszcze większe zdziwienie, gdy postać dostrzegła mnie i przemówiła.
- Wreszcie się obudziłaś mała herosko!
Potem popatrzyłam na siebię. Byłam ubrana zwyczajnie. Tak jak wtedy gdy szłam do szkoły: jeansowe spodnie i zwykła brązowa bluzka z krótkim rękawem i jakimś napisem. Tyle, że teraz moje ubranie było całkowicie brudne, a nawet częściowo osmolone i podarte. Kawałek prawej nogawki oderwał się, a noga najwyraźniej była rozcięta gdyż zauważyłam oplatający ją bandaż. Ręce również były obdarte. W kilku miejscach miałam plastry, a wkilku bandaże. Dopiero teraz dotarło do mnie, że mam coś na głowie. To był zimny okład.
Odwróciłam głowę i jeszcze raz spojrzałam na tego centaura. Nie no...to...nie możliwe. Lecz wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane, jednocześnie budząc we mnie jeszcze większe zdziwienie, gdy postać dostrzegła mnie i przemówiła.
- Wreszcie się obudziłaś mała herosko!
sobota, 5 września 2015
Subskrybuj:
Posty (Atom)